Ulica Oławska

Zamieszczony tu krótki szkic o ulicy Oławskiej to pierwszy rozdział nostalgicznych i ironicznych wspomnień z dzieciństwa pt. „Stary chłopak spogląda wstecz” (Alter Junge schaut zurück). Autor tych wspomnień, Hans W. Dietrich, rocznik 1910, wyuczył się w Brzegu rzemiosła ciesielskiego, kontynuował naukę w Wyższej Szkole Technicznej we Wrocławiu, a następnie studiował architekturę na Akademii Sztuk Pięknych w Dreźnie. Po wojnie pracował jako architekt w Münster.

Wielkie, światowe miasta mają swoje sławne ulice – każdy słyszał już o ulicy „Unter den Linden” (Pod Lipami) w Berlinie, o „Broadwayu” czy „Polach Elizejskich” w Paryżu. Ja ich jednak nie znałem, bo dla mnie liczyła się tylko ulica Oławska. Tylko ona była moim światem i tylko ona mnie interesowała. Tym, czym ta wyjątkowa ulica była dla mnie i z czym wiązały się moje przeżycia, dla innego brzeskiego dziecka mogły być np. Nowe Domy (Ofiar Katynia) czy ulica Strzelińska (Wyszyńskiego). Ale tu niech będzie mowa tylko o ulicy Oławskiej.

Było to pewnego mroźnego, zimowego dnia 1910 r., gdy dzięki mojemu pojawieniu się na świecie powiększył się krąg mojej rodziny, dla której było to wielkie wydarzenie, które mnie jednak w zupełności nie poruszało – pewnie darłem się wniebogłosy, jak robią to wszystkie niemowlaki na powitanie tego świata. Niczego sobie nie przypominam i to naturalne zaćmienie mojej świadomości trwało zapewne przez jakiś czas, aż pewnego dnia odnalazłem się siedzącego na jednym z solidnych trzech stopni białych, marmurowych schodów.

Te trzy potężne, kamienne bloki tworzyły wejście do kamienicy nr 49 (dziś nr 16).

Rodzinny dom autora wspomnień.

Mocno zaciskając rączki na butelce z mlekiem, która przez długi czas była moim szczęściem i moją ostoją, spoglądałem z tych stopni na rozpościerającą się przed nimi ulicę. Przechodzący nią od czasu do czasu ludzie wołali na mnie przyjaźnie „Hansel”. Od czasu do czasu przetaczały się też ciągnione przez silne konie furmanki. Poza tym panowała cisza, a po błękitnym niebie szybowały białe obłoki. Oczekując z radością owych „niebiańskich statków”, które wciąż nadciągały, nie zapominałem przy tym o pociąganiu z butelki, której zawartość musiała być jednak bardzo słodka i mieć lekki posmak anyżu – tylko wtedy byłem prawdziwie zadowolony i bez reszty szczęśliwy. I tak wszystko mogło już zostać na zawsze.

Moja ulica zaczęła nosić swą nazwę w miejscu, gdzie na rogu kamienicy przy placu Bramy Wrocławskiej wisiała niebieska skrzynka pocztowa.

Nieistniejąca zabudowa placu Bramy Wrocławskiej na widokówce z epoki. Na drugim planie widoczna jest kobieta z dwójką dzieci i z wózkiem, a nad tym ostatnim skrzynka pocztowa – przypuszczalnie ta, o której wspomina autor.

Ten sam motyw z nieco innej perspektywy, dla lepszej orientacji – w prawym górnym rogu widoczne są wieże kościoła św. Krzyża. Wyraźnie widoczna jest również wspomniana wyżej skrzynka pocztowa.

Plac ten był niezwykle rozległy, a na jego środku stał cokół, z którego wyrastał cały pęk gazowych latarni, których jednak nigdy w życiu nie dane mi było widzieć świecących. Tenże kandelabr dawał dokładne wyobrażenie o tym, gdzie znajdował się sam środek placu. Niebieska skrzynka pocztowa była dla mnie nader ważna – nawet gdy było już bardzo ciemno, mogłem od czasu do czasu nosić do niej listy i pozwalać im znikać w bocznej szparze. Owa skrzynka pocztowa działała tak samo jak dzisiejsze, tylko była niebieska, a nie żółta (po wojnie skrzynki pocztowe były w Niemczech żółte). Poza tym skrzynkę bogato zdobiły wspaniałe ornamenty. Powtórzmy zatem dla lepszej orientacji – przy tejże skrzynce zaczynała się ulica Oławska.

A tak wspomniana skrzynka pocztowa mogła wyglądać z bliska.

Stąd biegała dalej pod kasztanowcami, sprawiając iście książęce wrażenie. Po prawej stronie stykała się z pofałdowanymi i opadającymi ku rzece promenadami odrzańskimi, zaś po lewej rozpościerał się skwer z pomnikiem Germanii, który okalały wysokie drzewa. Owa dama (Germania) nie stała spokojne na swym cokole, o nie – wręcz kroczyła w powiewającej szacie w stronę placu Bramy Wrocławskiej. W moich wyobrażeniach była wcale postawną niewiastą, która miała właśnie coś ważnego do załatwienia. W swym żelaznym gorsecie i z mieczem w dłoni sprawiała nader srogie wrażenie i gdy tak podążała w stronę placu, przypominała mi zawsze babkę, gdy ta z podobnym zacięciem podążała w stronę kurnika, by przetrzebić stadko kur.

Pomnik Germanii, a właściwie pomnik poświęcony poległym w wojnie z Francją z lat 1870/ 71. Symboliczna postać Germanii stała się w Niemczech popularna w dobie romantyzmu, a zwłaszcza po utworzeniu cesarstwa, do czego doszło w wyniku wspomnianej wojny.

Po minięciu tej zielonej, umajonej oazy napotykało się wprawdzie tu i ówdzie pojedyncze akacje, rosnące na skraju drogi, ale piętrząca się zabudowa przypominała zbieraninę najróżniejszych budowli i stylów: takich, na które akurat było stać ich właścicieli – od wielkopańskiej willi do najlichszej chatynki, z której rynien można było niemalże pić wodę. Istny groch z kapustą. Dalej były drewniane płoty i zwaliste, murowane ogrodzenia. Jeden właściciel uznał za stosowne, by przed jego domem rozciągał się  wypielęgnowany ogródek, zaś inny wolał postawić swój dom na samym skraju ulicy. Ta różnorodność bardzo mi się podobała, a wśród niej stała kamienica nr 49, w której przyszedłem na świat i do której prowadziły trzy marmurowe stopnie. Gdy spoglądam dziś na swe życie, w którym zupełnie niespodziewanie rozbłysło dla mnie to czy owo światło, to jednak światło, które rozbłysło w kamienicy nr 49, wydaje się być najważniejsze.

Wybrukowana wspaniałą kostką granitową i wyposażona w dobre rynsztoki ulica biegła od mojego rodzinnego domu, lekko opadając obok piaskowni, dalej ku wsi Rataje i jeszcze dalej, wśród soczystych łąk i żyznych pól – jako droga w stronę Brzeziny i Lipek.

Wielką zaletą dla nas dzieci było to, że parcele po prawej stronie ulicy graniczyły z Odrą – wystarczyło tylko przejść przez kilka płotów, by znaleźć się na brzegu rzeki, gdzie otwierały się szerokie możliwości dla zaspokojenia potrzeby zabawy. Za parcelami po lewej stronie ulicy biegła obsadzona morwami ulica Filozofów. Siedząc na tych wysokich i starych drzewach i jedząc ich słodkie owoce, z wdzięcznością myśleliśmy o Starym Frycu (Fryderyku Wielkim), który je kazał zasadzić, ale nie po to, by nas znacznie później ucieszyć ich owocami, lecz jedynie w celu hodowli jedwabników, po której obiecywał sobie znaczne korzyści gospodarcze. Zapewne niejeden brzeski tytan umysłu spacerował tą ulicą z założonymi do tyłu rękami i całkowicie zatopiony w myślach, ale my nazywaliśmy ją po prostu „za płotem”. Ważne dla nas było i to, że ulica Filozofów graniczyła z sadami, które miały szczęście cieszyć się naszymi regularnymi wizytami. Mniej zajmujące było zaś to, że znajdowały się tam niestety również ogródki naszych rodziców, a nasze uczestnictwo w uprawie tychże ogródków uważano za rzecz oczywistą, co nam przychodziło jednak z trudem, gdyż akurat wtedy nie mieliśmy zwykle czasu.

Wspominałem już o trzech marmurowych stopniach – nie przesiadywałem na nich sam, z biegiem lat, które mijały bardzo, bardzo wolno, czas wtedy tak nie pędził, stopnie stały się dla mnie i mych przyjaciół stale obsadzoną centralą.

Gdy tak siedzieliśmy tam sobie pewnego dnia, do naszych uszu dotarł jakiś dziwny, nieznany warkot. Całe towarzystwo uważnie spoglądało w stronę, z której ten warkot dochodził. Wpierw dostrzegliśmy na niebie mały, czarny punkt, który zbliżając się ku nam, stawał się coraz większy, a i warkot stale narastał. Kręcąc zakola, tajemniczy obiekt coraz bardziej się zbliżał i zniżał. Teraz wszystko stało się jasne: „lotnik, lotnik” – wszyscy krzyczeliśmy jeden przez drugiego i cała zgraja zerwała się z miejsca, podążając w stronę Czarnej Drogi (ul. Lwowskiej), gdzie ten potwór musiał wylądować. Za koszarami, gdzie później powstało rozległe osiedle, wówczas było jeszcze szczere pole. Tam stał samolot –dwupłatowiec, wcale nie tak duży. Był cały z płótna i z drutu, a z przodu miał śmigło. Wszystko wkoło cudownie pachniało benzyną, co nam wydawało się bardzo przyjemne. Lotnik był okutany w skórę – na głowie miał skórzaną pilotkę, a na oczach wielkie gogle. Nasze podniecenie było niezmierne – pierwszy lotnik, który wylądował w Brzegu. Mnie udało się podejść do samolotu tak blisko, że mogłem go dotknąć ręką. Pierwszy samolot, który wtedy ujrzałem, był czymś zupełnie nowym – nowoczesnym i postępowym, jak mawiał mój ojciec. Odtąd takie maszyny coraz częściej pojawiały się na niebie, a od czasu do czasu również spadały. Wtedy biegliśmy do miejsca upadku i oglądaliśmy rozrzucone po polu części. Mimo że takie miejsce było pilnowane, zawsze udawało nam się oderwać jakieś strzępy z wraku na pamiątkę.

Pewnego dnia ojciec powiedział, że wybuchła wojna i twarze rodziców przyoblekła troska. Jednak nas, dzieci, wcale to nie dotyczyło, nasz świat pozostawał niezmieniony. Tylko na ulicy pojawiały się częściej ciężarówki, niekiedy wypełnione żołnierzami. Gdy przetaczały się koło nas, nasz stabilny dom drżał w posadach, a w kredensie brzęczała zastawa stołowa. Koła tych ciężarówek miały żelazne opony, ale ojciec mówił, że wkrótce zostanie to ulepszone.

Zmęczeni tak zajmującymi wydarzeniami, szukaliśmy zasłużonego odprężenia. Łapaliśmy muchy na białych ścianach kamienicy, śledziliśmy mistrzowski lot jaskółek, bawiliśmy się bąkiem, albo rzucaliśmy grochem w dziury (popularna na Śląsku zabawa dziecięca), a gdy padało, lepiliśmy figurki z najcudowniejszej gliny. W stronę starych orzechów szybował niejeden kij, a spadające orzechy szybko zapełniały nasze kieszenie. Od czasu do czasu, gdy prastara Odra występowała z brzegów, zalewając położone niżej partie ulicy, nasza radość była przeogromna, gdyż mogliśmy na wszelkich możliwych naczyniach czy innych zbiornikach pływać po ogrodach i podwórzach, a ulica stawała się arterią wodną.

Podczas powodzi ulica Oławska stawała się często prawdziwą arterią wodną, jak na tym zdjęciu z epoki. Po prawej stronie widoczna jest tablica z nazwą wsi Rataje.

Gdy gromadziliśmy się na naszym marmurowym forum, pozwalaliśmy, by świat toczył się dalej obok nas. Ludzie przychodzili i odchodzili, jedni śpiesznie, drudzy pochyleni i powoli. Jedni w butach podkutych żelazem, inni w skrzypiących i wypolerowanych na glanc. Wszyscy ci ludzie zdawali się od siebie różnić – niektórzy byli burkliwi, zaś inni mili. Gdy tak sobie siedzieliśmy, a świecące słońce sprawiało, że dzień stawał się powoli nazbyt upalny, zgodnie z powiedzeniem, że niebiosa ślą pomoc w każdej sytuacji, niemal na zawołanie nadciągało orzeźwienie – turkocząc, zbliżała się polewaczka, a nasza radość stawała się nie do opisania. Olbrzymi, czerwony beczkowóz na czterech kołach wypróżniał swą orzeźwiającą zawartość na rozżarzony bruk. Wilgoć rozlewała się wachlarzowato z końca beczkowozu na całą szerokość ulicy i na obnażone nogi sporej, stłoczonej gromadki chłopców i dziewcząt, która wśród radosnych okrzyków towarzyszyła potworowi, na co siedzący na koźle woźnica przyjaźnie przymykał oko.  Z umoczonych nogawek i sukienek, podwiniętych tak wysoko, że już prawie wyżej, niż było to w tamtych czasach dozwolone, skapywała woda. Każdy, kto mozolnie wywalczył sobie dogodne miejsce, bronił go do ostatka, aż polewaczka opuszczała w końcu nasz rejon i wjeżdżała w następny, gdzie czekały na nią kolejne zastępy dzieci. Zapach powoli parującej wody, zmieszany z ulicznym kurzem i innymi „przyprawami” był niezapomniany i jedyny w swoim rodzaju.

Na naszej ukochanej ulicy pojawiały się również inne pojazdy, np. biały i pachnący kwaskowo „mlekowóz”, oczekiwany przez nasze matki i siostry. Jego rychłe pojawienie się anonsował charakterystyczny dzwonek. Na ten sygnał w szranki stawała też pewna kobieta, która dbała o czystość i porządek na ulicy, a która dla mnie stanowiła konkurencję, gdyż sam zbierałem owo kosztowne i błyszczące „złoto” – prywatnie, do nawożenia naszego ogródka. Wcześniej wynegocjowałem z ojcem dobrą zapłatę – 50 fenigów od wypełnionego ręcznego wózka. Wobec ciągłych kłótni ze wspomnianą sprzątaczką, która niezwykle mnie złościła, nie była to cena zbyt wygórowana. Około jedenastej wtaczał się żółty wóz pocztowy, powożony przez siedzącego na wysokim koźle, dumnego furmana pocztowego w randze urzędnika. W wozie zaś siedział królewsko-cesarski sekretarz pocztowy w eleganckim mundurze. Niełatwe i nader ważkie akty urzędowe były przez nas bacznie obserwowane, ale srogi urzędnik niestety zwykle nie zanosił paczek do naszego mieszkania. Gdy jedna z moich sióstr była tak mała, jak ja wtedy, miała zapytać pocztowca, którym wozem przyjedzie wujek Ryszard. Biedulka myliła się, nie wiedząc, że transport osobowy poczta już dawno odstąpiła kolei.

Listonosz, który pojawiał się dwa razy dziennie, osobiście doręczając listy nawet do mieszkań na najwyższych piętrach, był również mile widzianym i cenionym gościem. Oczekiwaliśmy go już, gdy był jeszcze daleko, a gdy w końcu stawał przed naszym domem, wszyscy krzyczeli, jeden przez drugiego „jest coś dla nas”?  Późnym popołudniem przydreptywał Schwarzer, roznosząc „Brieger Zeitung” (Gazetę Brzeską). Chętnie braliśmy od niego najnowsze wiadomości, oszczędzając mu tym samym wchodzenia po schodach. Gazeta pachniała nie tylko farbą drukarską. Pachniała jeszcze czymś innym, co stary Schwarzer stale nosił przy sobie – z kieszeni kurtki nieśmiało wystawała flaszeczka, z której sobie co jakiś czas pociągał. Taki był stary Schwarzer.

Wkrótce powinny nadciągnąć długie wozy z pniami z lasu lubszańskiego, oddalonego 10 kilometrów od miasta, gdzie rosły wspaniałe świerki. Długie na prawie 30 metrów pnie wyciągano z lasu końmi, spinano po cztery albo pięć łańcuchami, podnoszono i mocowano na dwóch parach kół. Mocne konie ciągnęły te pojazdy do tartaku na Ratajach. Kierowanie takimi zaprzęgami było nader trudne i dlatego obserwowaliśmy zawsze z uwagą te niebezpieczne manewry – gdy zaprzęgi gruchotały w dół po lekko opadającej ulicy, nierzadko nie obywało się bez perypetii: konie pociły się i parowały, woźnica klął i strzelał z bicza i z trudem uruchamiał hamulce. Z rozerwanej kory do naszych nozdrzy dochodził aromatyczny zapach żywicy. Wszystko to było wedle naszego gustu. Pięć czy sześć takich zaprzęgów – jeden za drugim – toczyło się w stronę tartaku, dokąd im towarzyszyliśmy i skąd nas zwykle szybko przepędzano. Rozładunek był dla nas zbyt niebezpieczny.

O dawnym parowym tartaku braci Storch przypomina dziś tylko komin.

Jednak nie dawaliśmy zbyt szybko za wygraną – przenosiliśmy się na tratwy przy brzegu Odry. Transport tych spławianych wodą tratw nie był z pewnością mniej trudny niż lądem. Balansowaliśmy teraz na unoszących się na wodzie, spiętych ze sobą w tratwy pniach, które były obślizgłe i pokryte szlamem. Nic więc dziwnego, że ten czy ów ześlizgiwał się do znakomicie nam znanej, odrzańskiej wody, mocząc przy tym całe nogawki, ale takie „nieszczęścia” nie sprawiały na nas najmniejszego wrażenia, bo przy okazji wizyty w piaskowni, w drodze powrotnej do domu, i tak zamoczylibyśmy spodnie.

Niekiedy ulicą kroczył także kondukt żałobny – wolno, uroczyście i bez końca. Wówczas milczeliśmy wymownie, stojąc na skraju ulicy w rynsztoku. Na czele pochodu niesiono krzyż, za nim czarną, aksamitną poduszkę z orderami zmarłego, następnie szedł duchowny, orkiestra dęta, grająca bardzo poważną muzykę, towarzysze broni zmarłego w żołnierskich czapkach, potem trumna – karawan ciągnęły cztery przystrojone na czarno konie. Ten czy ów występował teraz z rynsztoka, nasze gardła zupełnie wysychały, a łzy same napływały do oczu. Tak oto kondukt przemierzał wzniośle całe miasto, aż do cmentarza, z góry świeciło słońce i wszyscy szli pieszo. Tak było kiedyś.

Chcę teraz opowiedzieć o najbardziej wstrząsającym przeżyciu tego czasu, które zapisało się w mojej pamięci. Było to późnym popołudniem pewnego upalnego, letniego dnia: szybko niczym pożar rozeszła się straszliwa wiadomość, że utopił się właściciel kąpieliska Meier. Meierowie mieszkali w tej samej kamienicy, zaś samego pana Meiera niezwykle lubiłem. Przecież to niemożliwe! A jednak tak było naprawdę. Pani Meierowa, podtrzymywana przez obie najstarsze córki, szła chwiejnym krokiem ulicą od strony promenady odrzańskiej. Byłem tym niepomiernie wstrząśnięty – Odra nie mogła być tak okrutna, tak dotąd myślałem. A jednak była: pan Meier nie żył.

Kąpielisko Meiera na widokówce z epoki. W tle widoczny komin cukrowni.

To samo kąpielisko z innej perspektywy.

Musiało to już być tuż po pogrzebie – grupki żałobników wracały właśnie z cmentarza, gdy od strony placu Bramy Wrocławskiej rozbrzmiała nagle skoczna, marszowa muzyka, a nasze oblicza od razu się rozjaśniły. Właśnie powracali weterani – z radosnymi facjatami i wprawdzie nieco chwiejnym krokiem, ale mimo wszystko maszerowali – jak dobrze się jeszcze dało – do swego lokalu związkowego. Wszystko się teraz wyjaśniło: Hermann, którego dopiero co pochowano, był z pewnością najlepszym z ludzi i wszystko zostało wybaczone. Takie jest życie: trzeba być elastycznym. Słońce i tego wieczora zaszło za Sobótką, której kontury mogłem dokładnie dostrzec, jak każdego wieczora. Również i lampa gazowa w pokoju, gdy cała rodzina zebrała się w nim w żałobie, syczała tak jak zawsze. Jednak po takim dniu nie mogłem z siebie wydobyć słowa, nie wszystko rozumiałem i po prostu poszedłem spać. Zdarzenia, które przynosi ze sobą życie, są niezwykle zmienne. Dobrze, jeśli już w młodych latach trzeba się do tej zmienności przyzwyczaić.

Prawie każdego roku, średnio dwa razy, na Ratajach wybuchał jakiś pożar. Jak wiadomo, wieś ta graniczyła bezpośrednio z ulicą Oławską. Taki pożar, który był już niemal przewidziany w naszym kalendarzu, musiał się wydarzyć któregoś letniego dnia. Odbywało się to według następującego porządku: żona mistrza garncarskiego Gahla, która wraz ze swym ukochanym mężem zamieszkiwała malutką chatynkę naprzeciw naszej kamienicy, pojawiała się wzburzona w o wiele za małych drzwiach wejściowych.Trzymając w ręku niebieski róg strażacki, silniej zawiązywała niebieski fartuch wokół swej talii osy i dmąc z całej siły w róg, biegła w stronę miasta. Było przy tym wyraźnie widać, że nie szczędziła przy tym resztek sił. Podczas gdy żona ostrzegała w ten sposób ludność przed pożarem, maleńkimi drzwiami wychodził również sam mistrz garncarski Gahl, który właśnie formował gliniane kafle piecowe. Często mogliśmy się mu przy tej czynności przyglądać. Był w gruncie rzeczy poczciwym człowiekiem, co nie raz udowadniał nam przy pomocy niewielkiej bryły gliny, z której lepiliśmy sobie różne ładne rzeczy. Teraz jednak przejęty dreptał ulicą w stronę miasta, wkładając w biegu swój mundur, a strażacki topór wesoło dyndał mu u boku. Podziwialiśmy stale pana Gahla, gdyż był kapitanem straży pożarnej i posiadał nawet „tefelon”, co wówczas było jeszcze rzadkością, a przez który został właśnie powiadomiony, że na Ratajach znów się pali. Gdy tymczasem pani Gahl powracała całkowicie wyczerpana ze swej wycieczki, chłopcy i dziewczęta byli dzięki trąbieniu i swądowi pożaru, gnanemu przez zachodni wiatr w stronę miasta, doskonale poinformowani o zaistniałej sytuacji: Pożar! „Pali się, pali się!” – każdy krzyczał jak najgłośniej i wszyscy biegli pędem do pożaru. Tym razem paliła się wielka, wypełniona po brzegi zbożem stodoła gospodarza Hentschela. Płomienie buchały wysoko w niebo, a spośród gołej więźby dachowej – dachówki już dawno powpadały do środka – wydobywał się czarny jak smoła dym. Bydło, właśnie wyprowadzone na bezpieczną odległość z obór i chlewów, głośno ryczało. Podnieceni ludzie biegali bez celu „wte i wewte”. Przesuwaliśmy się coraz bliżej w głąb zagrody, skąd nas jednak wkrótce bez ceregieli przepędzono. Z ogniska pożaru promieniowało takie gorąco, że docierało aż do nas.

Straży pożarnej jeszcze nie było, ale byliśmy pewni, że wkrótce nadciągnie, i dlatego postanowiliśmy wyruszyć jej naprzeciw. Właśnie wchodziliśmy na plac Bramy Wrocławskiej, gdy rozległy się ogłuszające dzwonienie i turkot – straż była w drodze z drabinami, sikawkami i pozostałym sprzętem. Każdy pojazd był wyposażony w wypucowany na glanc, lśniący dzwonek, który bez przerwy kołatał. Za pojazdami podążał truchtem cały zastęp strażaków – motopompy pojawiły się dopiero wiele lat później.

Remiza brzeskiej straży pożarnej znajdowała się w dawnym kościele minorytów.

Strażacy byli doprawdy godni podziwu – alarm wyrwał ich z warsztatów i biur i teraz, spoceni i wyczerpani, podążali do pożaru, a droga była daleka. Staraliśmy się ich zdopingować, wesoło przed nich wybiegając, aż w końcu dotarliśmy razem na miejsce. Zboże już jednak spłonęło, a więźba dachowa zapadła się tymczasem w sobie i runęła na zwały żarzących się zgliszczy. Strażacy ustawili drabiny i zaczęli się na nie wspinać. Mury dymiły, a kosztowne zboże tymczasem całkiem się spopieliło – słomiany ogień nie trwa zbyt długo. Przy wiejskim stawie ustawiono sikawkę i wkrótce rozległa się komenda „woda naprzód”. Na tym zakończyła się dla nas cała „atrakcja”, a dzielni strażacy zostali zaproszeni do pobliskiej karczmy, gdzie mogli ugasić pragnienie, co się im sprawiedliwie należało i czego im szczerze życzyliśmy. My zaś, przesiąknięci dymem i z czerwonymi policzkami, poczłapaliśmy powoli do domu. W kuźni u Bajoga podkuwano właśnie konia. Gdy rozżarzona podkowa dotknęła kopyta, stwierdziliśmy jednomyślnie, że zapach powstającego przy tym żółtego dymu był przyjemniejszy od czarnego dymu z palącego się zboża.

Podobnie jak przy okazji corocznego pożaru, kiedy straż pożarna zapewniała nam zawsze niezapomniane przedstawienie, nasz pełen zachwyt wzbudzało również święto bractwa kurkowego, które miało miejsce w lipcu lub sierpniu. Naszą uwagę przyciągało już samo przybycie i ustawianie bud jarmarcznych, karuzel i diabelskiego młyna. Ponieważ święto bractwa kurkowego odbywało się po drugiej stronie Odry, naprzeciw ulicy Oławskiej, byliśmy zawsze o wszystkim znakomicie poinformowani. W końcu bractwo kurkowe, któremu towarzyszyły chmary wesołych dzieci, maszerowało przy akompaniamencie muzyki ulicą Celną (Wojska Polskiego) w stronę rynku i zgodnie z prastarym rytuałem ustawiło się przed ratuszem. W swych zielonych mundurach, z błyszczącymi orderami i bukiecikami kwiatów, strzelcy wyglądali niezwykle dziarsko i dumnie pozdrawiali machaniem rąk swoje damy, które w oknach kamienic rynkowych zapewniły sobie dogodne miejsca do oglądania tego wspaniałego widowiska.

Masowa impreza na brzeskim rynku na dawnej fotografii. Święto bractwa kurkowego cieszyło się z pewnością podobną frekwencją.

Po wygłoszeniu kilku mów, z których nic nie zrozumieliśmy, i odegraniu siarczystego tuszu, prowadzony przez króla kurkowego pochód wyruszał przy akompaniamencie muzyki marszowej w stronę Domu Strzeleckiego. Przez długie lata na końcu kolumny maszerował jeszcze „mały król”, który zawsze wesoło dreptał w pewnej odległości od końca kolumny. Był to mistrz tapicerski König (König – niem. król), wprawdzie bardzo niskiego wzrostu, ale jego królewskie nazwisko sprawiało, że traktowaliśmy go zawsze z należnym respektem.

Brzeski Dom Strzelecki przy ul. Strzeleckiej na dawnej widokówce. Budynek przetrwał wojnę, dziś jest jednak nieco „zasłonięty”.

Plac, na którym odbywał się jarmark, był przepełniony ludźmi – dużymi i małymi – i spowity gęstymi tumanami kurzu i wszelkich oparów. Dudnienie katarynek i pianin, zapach mięty i pierników, piklingów i spoconych ludzi, zachęcające okrzyki straganiarzy – wszystko to składało się na niezapomnianą atmosferę święta bractwa kurkowego. Gdy w końcu powracałem wieczorem z gorejącymi policzkami do domu i umyty leżałem już w łóżku, to jeszcze długo, aż po samą noc, w moich uszach dźwięczały niezapomniane odgłosy takiego letniego wieczoru na drugim brzegu Odry.

Tymczasem podrastałem i powoli odrywałem się od trzech marmurowych stopni. Poznałem już inne ulice i wiedziałem, że mieszkam w mieście, które nazywa się Brzeg, i że miasto to leży na Śląsku. W tym czasie przeprowadziliśmy się do sąsiedniej kamienicy, w której mieszkali babka z dziadkiem. Miałem teraz swój własny pokój, z którego okna rozciągał się widok na kilka ulic, a przed sobą miałem cukrownię – w całej okazałości i bezpośredniej bliskości. Dzięki tej fabryce ulica Oławska stała się sławna i jedyna w swoim rodzaju. Jej właściwa pora nastawała jesienią, wraz z rozpoczęciem kampanii buraczanej. Niekończące się kolumny ciężkich, wyładowanych burakami fur piętrzyły się po obu stronach ulicy, czekając cierpliwie na ważenie i rozładunek. Zmęczone koniki pospuszczały łby i chyba drzemały, aż fura mogła się w końcu przesunąć kawałek dalej. Dżdżysta jesienna pogoda sprawiała, że koła wozów i końskie podkowy były oblepione gliną, która powoli pokrywała bruk grubą warstwą gęstej, kleistej mazi, przez co przejście na drugą stronę ulicy stawało się nie lada trudnością. Było to prawdziwe zanieczyszczanie środowiska, ale każdy uważał to za zupełnie naturalne i akceptował. Podczas gdy znudzone konie cierpliwie czekały w zaprzęgach, furmani gasili pragnienie w „Kampanii” u karczmarza Waltera. Trwało to dzień i noc.

Większą część buraków dostarczano jednak koleją – cukrownia przerabiała buraki uprawiane na dużym obszarze. Wagony ciągnęła lub pchała stareńka lokomotywa, którą nazywaliśmy „kurą bez ogona”. W drodze do miejsca rozładunku pociąg z burakami musiał minąć kilka ulic. Dawni mieszkańcy ulicy Strzelińskiej (Wyszyńskiego), Riedla (Piłsudskiego), Moltkego (Wolności) i Wrocławskiej z pewnością zachowali w pamięci związane z tym odgłosy: sapanie i dzwonienie starej ciuchci, długie gwizdki poszczególnych sygnałów, machanie latarniami o zmroku, lampy na zwrotnicach. Do tego dochodziły odgłosy cukrowni, słodkawy zapach buraków i cukru, jesienna mgła i wydobywające się zewsząd dym i para.

Budowa czerwonych koszar – wyraźnie widać tor bocznicy kolejowej, która przebiegała m.in. przez skrzyżowanie dzisiejszych ulic Robotniczej i Wolności.

Samą cukrownię można dostrzec na dawnych zdjęciach lotniczych Brzegu.

To, że właśnie trwała wojna, zupełnie do mnie nie docierało, poza tym, że krótko po kolacji musiałem odczytywać aktualny biuletyn wojenny. Już wkrótce się to jednak zmieniło – w cukrowni zaczęli pracować rosyjscy jeńcy wojenni i szybko zaprzyjaźniłem się z niektórymi z nich. Nigdy nie zapominałem podzielić się kanapką z melasą z moim przyjacielem Iwanem Piotrowiczem, którego zaopatrywałem także w dowolną ilość jabłek – dobrze wiedziałem, gdzie babka przechowywała swoje zapasy owoców. Iwan podarował mi w podzięce własnoręcznie wystruganą zabawkę, którą wręczał mi z błyszczącymi oczami, z pewnością myśląc o swym synku w Moskwie. Nie odczuwaliśmy wrogości, byłem dumny ze swego przyjaciela.

Dzięki wielu tajemniczym zabiegom buraki zamieniały się w złocisty i bardzo słodki cukier, który pewnego dnia zsuwał się w workach z okna magazynu na podstawiane, zaprzężone w ciężkie konie platformy, którymi transportowano go nad Odrę. Transportowi do miejsca przeładunku na barki bacznie towarzyszyli chłopcy, którzy z wielką wprawą wiercili palcami otwory w workach, nim te ostatecznie znikały w czeluściach barek. Gdy otwór był wystarczająco duży, słodka zdobycz szybko wypełniała kieszenie. Odbywało się to zwykle bez żadnych przeszkód, choć bywali i pozbawieni rozumu furmani, którzy okładali nas batem, co jednak oznaczało, że nie byliśmy dość uważni.

Po jesieni przychodziła zima i z ulicy musieliśmy się coraz częściej przenosić do mieszkań i tam się bawić. Ale i to miało swoje uroki – budowałem zwykle zamki, a matka szyła, niekiedy wesoło przy tym śpiewając. Później znów przychodziło lato i znów podrastałem, prawie wcale tego nie zauważając. Z niektórych mieszkań dochodziły dźwięki pianina, co sprawiało mi wielką przyjemność. Letnimi wieczorami wiatr donosił dźwięki muzyki z restauracji „Na Górce” (w kwadracie ulic Spacerowej i Głowackiego) lub z parku miejskiego (tj. Parku Peppela). Byłem wówczas niezwykle szczęśliwy i zadowolony z życia.

Etablissement „Na Górce”, czyli największy brzeski kompleks gastronomiczno-rozrywkowy.

To była opowieść o ulicy Oławskiej. Długa opowieść, gdyż ta ulica była dla mnie niezwykle ważna. Gdy mój szwagier Jerzy, który odwiedził starą ojczyznę, podarował mi na 60. urodziny fotografię mojego rodzinnego domu, ku swej wielkiej radości dostrzegłem na niej trzy marmurowe stopnie. To właśnie dlatego przyszła mi do głowy opowieść o ulicy Oławskiej.

Trzy marmurowe stopie i „autoportret” autora.

A tak wspomniane stopnie wyglądają dziś. Nietrudno dostrzec, że są dobrze „wysiedziane”.

2 Comments:

  1. Julian Mazur

    Widziałem z Brzegu Ślężę tylko raz, gdy wykorzystując znajomości wdrapałem się w latach 60. na wieżyczkę zwieńczającą budynek liceum. Nie mam powodu, aby nie ufać autorowi wspomnień, ale skąd jeszcze można było przed wojną z dwupiętrowego domu zobaczyć z Brzegu Ślężę? (ul. Oławska jest niżej, ale może widok na Ślężę jest stamtąd odsłonięty?).

  2. Julian Mazur

    Zadziwiony byłem pół wieku temu skąd w tym miejscu, na pustkowiu prawie, ulica Filozofów. Swoją drogą słusznie, że ją tu ulokowano: filozofowie stanowili i stanowią margines społeczeństwa 🙂 Po lekturze urokliwego wspomnienia pana Dietricha zastanawia mnie, że po wojnie nazwę tę zachowano. Inna sprawa, że była uniwersalna: każda władza i każde społeczeństwo mogło ją odnieść do swoich filozofów.

Skomentuj Julian Mazur Anuluj pisanie odpowiedzi

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Time limit is exhausted. Please reload CAPTCHA.