Zbliżające się święta Bożego Narodzenia stwarzają okazję do zaprezentowania kolejnego odcinka wspomnień Hansa W. Dietricha, z których dowiadujemy się, jakie były niegdysiejsze brzeskie zimy.
Z drzew opadły już ostatnie liście, a na promenadach i przy obsadzonych drzewami ulicach z wielkim trudem i wielką starannością zebrano je w pokaźne kupy, co stanowiło wyjątkową okazję, by się w nich nurzać i rozmiatać je nogami. Liście wspaniale przy tym szeleściły, a jesienny wiatr na powrót je równomiernie rozrzucał. Zabawa szybko się kończyła, gdy tylko na swym zielonym rowerze nadjeżdżał inspektor ogrodniczy Mader i surowym wzrokiem oceniał jej wynik. Jego przenikliwy wzrok nie mógł nas już jednak dosięgnąć, gdyż momentalnie znikaliśmy jak kamfora i powracaliśmy do wesołej zabawy dopiero wtedy, gdy nie groziło już żadne niebezpieczeństwo.
W końcu pewnego ranka dachy pokrył gruby, biały szron, a Sobótka (Ślęża), którą mogłem dostrzec na horyzoncie ze swego okna, była nakryta białym czepcem. Nowa pora roku kusiła nas swymi różnorodnymi atrakcjami – u drzwi stała zima.
Gdy chwycił mróz i ziemię pokryła cienka warstwa śniegu, od razu usiłowaliśmy mozolnie lepić śnieżne kule, co nie za bardzo się chciało udawać, bo było w nich więcej piasku i liści. Gdy mróz stał się silniejszy, a pokrywa śnieżna grubsza, zima zaoferowała nam pierwsze możliwości uprawiania sportów zimowych, na co czekaliśmy z wielką niecierpliwością. Najpierw ślizgaliśmy się w tym samym miejscu na podwórku albo ulicy tak długo, aż w końcu wyślizgaliśmy przepisową ślizgawkę, coraz dłuższą i i coraz bardziej śliską, na której panował stale wzmożony ruch: ślizgaliśmy się jak się dało – stojąc, na kolanach albo na siedzeniu, aż zapadający zmrok i głód zapędzały nas do suto zastawionych stołów na wieczerzę. Śnieg sypał tymczasem coraz obficiej i w końcu opłacało się ściągnąć ze strychu sanki i wybrać się do Wilczego Jaru lub na Czarnego Rycerza.
Wilczym Jarem nazywano odcinek fosy od ul. Dworcowej (Armii Krajowej) do amfiteatru. Nie było tu oczywiście żadnych wilków, a nazwa, choć rozpowszechniona jako nazwa lokalna w różnych górzystych zakątkach, w Brzegu posiadała kontekst … muzyczny, jako jedna ze scen opery Webera „Wolny strzelec“. Trzeba jednak przyznać, że na tym odcinku fosy do dziś możemy podziwiać prawdziwie górski krajobraz. Czarnym Rycerzem nazywano z kolei górkę przy wejściu do Parku Peppela. W 1925 r. z inicjatywy architekta miejskiego Walthera Tscheschnera usypano tam tor saneczkowy z ziemi z wykopów pod dwie wille przy dzisiejszej ul. Grunwaldzkiej. Nazwa Czarny Rycerz pochodziła ponoć od znajdującego się tam kiedyś stawu.
Tu zaczynał się Wilczy Jar.
W tych miejscach roiło się zawsze od młodych sportowców, którzy próbowali swego szczęścia na różnych „pojazdach”, a szczęściem tym był udany zjazd bez szram i guzów, co nie zawsze się jednak udawało – rozbity nos czy spuchnięte kolano po zderzeniu ze stojącym w drodze drzewem chwilowo studziły zapał. Pomiędzy zjeżdżającymi saneczkowiczami z wesołymi, rumianymi buziami raz po raz przemykali z wielką brawurą prawdziwi mistrzowie sportów zimowych, którzy zjeżdżając na stojąco na łyżwach, rozwijali zawrotną prędkość. Towarzyszyły im pełne uznania i podziwu spojrzenia, aż do momentu, gdy kończyli zjazd zamaszystym piruetem. Potem po obu stronach toru saneczkowego cała czereda pięła się znów mozolnie na górkę, by powtórnie zjechać z niej na złamanie karku. Wyglądało to wprawdzie niezwykle dramatycznie, ale w gruncie rzeczy nie było jakimś niezwyłym wyczynem – Brzeg leży na równinie i dla dzieci, które nie widziały na oczy prawdziwej góry, sensację mógł wzbudzić byle kreci pagórek.
A tymczasem Odrą zaczęły spływać pierwsze kry – pojawiły się „opolskie gęsi“ (tak nazywano je w Brzegu, we Wrocławiu i w ogóle na Śląsku – „brzeskimi gęsiami”), a lód przy brzegach i na stawach coraz bardziej tężał i mogliśmy się po nim bez obaw poruszać.
Tak wyglądają napływające Odrą od strony Opola „gęsi”, w Brzegu nazywano je dlatego „opolskimi”, a bardziej na zachód „brzeskimi”.
Krótko przed nastaniem mrozów podmiejskie łąki zostały zalane i teraz pokrywała je tafla lodu. Znajdująca się pod spodem woda spłynęła i tak oto pokryte lodem łąki stały się sceną dla nowego zimowego przedstawienia – jazdy na łyżwach wraz ze wszystkimi możliwymi wariacjami. W moim wczesnym dzieciństwie taki łyżwiarski dzień przebiegał według następującego porządku: niedzielnego poranka słońce wspaniale świeciło na zimowy krajobraz, a wierzby i krzaki pokrywał gruby szron. Śnieżne połacie skrzyły się w słońcu, jak gdyby pokryte niezliczonymi diamentami. Ojciec zakładał swój gruby zimowy ulster (rodzaj płaszcza), a matka czarną jesionkę, beret, mufkę i boa. Ja zaś zostałem opatulony, jak gdyby miano mnie wysłać na biegun. Siostry ze swymi kolegami i przyjaciółkami wyszły nieco wcześniej i gdy przybyliśmy na miejsce, krążyły już po lodowisku. Po wielu nieudanych próbach ojcu udało się w końcu przykręcić łyżwy mnie i matce. Z wielkim zdziwieniem ujrzałem, jak rodzice elegancko zataczali koła, trzymając się przy tym za ręce. Nie spodziewałem się tego po nich, tym bardziej że moje umiejętności łyżwiarskie były raczej skromne i z większym powodzeniem ślizgałem się na siedzeniu niż na przykręconych do butów stalowych płozach. Sprawiało mi to jednak wielką przyjemność i wkrótce byłem spocony jak w skwarny letni dzień, a moje wełniane ubranie było gęsto obwieszone sopelkami lodu. Wkrótce, o wiele za wcześnie, rodzice „zatrąbili” do odwrotu i powróciliśmy do domu na przygotowany zawczasu obiad.
Ilustracja autora.
Gdy mróz zelżał, tajający śnieg znakomicie nadawał się do lepienia bałwanów i do urządzania bitew na śnieżki, przy czym zwykle najbardziej obrywały dziewczęta. Gdy śnieg stopniał już do cna, ale dalej utrzymywał się lód, powstawała wspaniała okazja do sprawdzenia, czy był jeszcze nośny. Owszem, był, ale tylko do momentu, gdy na skutek naszych coraz gwałtowniejszych starań – nazywaliśmy to dziobaniem – w końcu się zarywał. I właśnie o to nam chodziło. Zdarzało się, że ten czy ów wpadał przy tym do wody i w mokrym ubraniu podążał czym prędzej do domu. Tylko raz zabawa omal nie skończyła się nieszczęściem, kiedy to pewien śmiałek wskoczył na płynącą Odrą krę, a pozostałych na brzegu towarzyszy zabawy ogarnęła trwoga – z krzykami i głośnym nawoływaniem podążaliśmy za dryfującym rozbitkiem, ale na szczęście na wysokości tartaku na Ratajach kra zatrzymała się na przybrzeżnym pasie lodu i nieszczęśnik zdołał z niej zeskoczyć. Tę niezwykłą przygodę zachowaliśmy oczywiście w tajemnicy przed rodzicami, ale była to dla nas niezła nauczka.
Gdy znów nasypało dość śniegu, przyszła w końcu pora na kulig do Myśliborzyc. Poczciwy konik gospodarza Hentschla z Rataj ciągnął spięte w długi łańcuch sanki – przez Pisarzowice i Michałowice dotarliśmy do podnóża myśliborzyckiego wzgórza – piaszczystego pagórka wśród zupełnej równiny. Konia wyprzęgano, a saneczkowicze wdrapywali się na górę, która była o wiele bardziej wyniosła niż opisane wcześniej miejsca do zjeżdżania. Białe szaleństwo ogarnęło wszystkich zjeżdżających w wielkim pędzie w dół, między pompą i chlewikiem – aż do stawów rybnych na samym dole. W gospodzie u Sandecka można było nabyć drobne przekąski. Już w ciemnościach, wśród radosnych śpiewów, gwaru i śmiechu, szkapa ciągnęła nas z powrotem przez most odrzański w mury Brzegu.
Wzgórze w Myśliborzycach zwane Winnicą – kiedyś rzeczywiście uprawiano tam winną latorośl.
Na szczycie Winnicy znajdowała się znana gospoda – cel popularnych wędrówek. Jeszcze w latach 50. ubiegłego wieku odbywały się tam wiejskie zabawy, ale potem budynek przez długie lata ulegał degradacji i nie ma już po nim śladu. Dziś trudno sobie w ogóle wyobrazić, że w podbrzeskich wsiach funkcjonowały gospody i kawiarnie, a życie nie koncentrowało się wyłącznie wokół sklepu spożywczego.
Gdy już nieco podrosłem, mogłem się wybrać na łyżwy na Łabędzi Staw. Stary rybak Korn, ten sam, któremu kiedyś zwędziłem spod nosa szczupaka, opatulony w grube futro i w karakułowej czapie an głowie, siedział w zbitej z desek budzie i kwitował z uprzejmym uśmiechem 10 fenigów wstępu. Potem można się już było wmieszać w tłum łyżwiarzy, ale trzeba się było nieźle wysilić, by móc sobie wywalczyć miejsce – wszyscy pomykali zupełnie bezładnie i dziko po całym lodowisku. Gdy jednak nagle pojawiał się Heinz Roder (ur. w 1895 r. w Brzegu znany śląski malarz krajobrazowy, mieszkał przy ul. Kołodziejskiej (Chopina)) i zataczał swe wielkie koło, wszyscy patrzyli z bezgranicznym podziwem, a ja poprzysiągłem sobie, że kiedyś mu dorównam. Ledwie Roder powrócił do punktu wyjścia, wszyscy – jeden przez drugiego – rzucili się znów w wir, pędząc, przewracając się i potykając, a zapał do jazdy stawiał w końcu niejednego znów na nogi. Gdy zapadał wieczór, szło się znów do mamy, aż do następnego razu, być może na stawie w Parku Peppela u Rudiego Steibla.
Łabędzi Staw na dawnej widokówce. Do stawu wpadał strumyk, pozostałość dawnego wodociągu. Widoczna w tle willa była siedzibą ogrodnictwa miejskiego, po wojnie zieleni miejskiej. Mieszkał tam wspomniany na wstępie inspektor Josef Mader, wielce zasłużony dla brzeskiej zieleni, m.in. kierował pracami przy tworzeniu parku Peppela.
Lodowisko na Łabędzim Stawie przedstawił na jednym ze swych humorystycznych rysunków znany brzeski rysownik Herbert Peikert. Opatulony jegomość z szuflą do odśnieżania to przypuszczalnie wspomniany przez autora rybak Gustav Korn. Na rysunku zapisano jednak inne ceny wstępu – dorośli 20 fenigów, dzieci 5.
Gdy zima trwała w najlepsze i sypało coraz więcej śniegu, koniki musiały się coraz bardziej trudzić, ciągnąc wyładowane wozy, a na chodnikach piętrzyły się potężne zwały usuniętego z ulic śniegu, tak wysokie, że nam dzieciom zasłaniały po prostu widok. Moje przeczucie mówiło mi, że zima musi wkrótce osiągnąć swą kulminację – święta Bożego Narodzenia. W celu potwierdzenia tego przeczucia wyruszałem do miasta na przeszpiegi. I rzeczywiście – przy ulicy Kołodziejskiej (Chopina) dostrzegłem pierwszy zwiastun nadchodzących świąt – w sklepiku warzywnym naprzeciw Burkerta (o kamienicy Burkerta była tu już mowa, przypomnijmy, że chodzi o zachowaną dwuszczytową kamieniczkę przy ul. Chopina), jak co roku o tej porze, pojawił się Mikołaj. Nie był wprawdzie zbyt duży, o nie, mierzył jakieś 30 cm wysokości, był zrobiony z masy papierowej, polakierowany na czerwono i bardzo wymięty. Stał nieśmiało w rogu malutkiej witryny. Patrzyłem nań ze zdumieniem, płaszcząc nos na szybie. W tle były selery, ziemniaki i pasternak, a przed nim śnieg z waty. Leżały tam jeszcze niezliczone martwe osy i muchy, które uzbierały się w ciągu roku, albo chciały zakończyć swój żywot jeszcze krótko przed świętami. Widok Mikołaja rozradował moje serce, a gdy przeszedłem na drugą stronę ulicy, znalazłem kolejne potwierdzenie, że święta były za pasem – na wystawie u Göbla było już dzieciątko i dekoracja z lamety, a u jego stóp najwspanialsze zabawki.
Sklep Göbla znajdował się w nieistniejącej kamienicy na rogu dzisiejszych ulic Chopina i Jagiełły, po tej samej stronie ulicy co kamienica Burkerta. W książce adresowej z 1922 r. znajdujemy ogłoszenie, z którego wynika, że był to sklep typu „mydło i powidło”, oferujący następujący asortyment: artykuły skórzane, podróżne i sportowe, upominki, pasmanteria, drobne meble, artykuły gospodarstwa domowego, szczotki, artykuły papiernicze, piśmiennicze i szkolone, ozdoby do włosów, laski spacerowe. Była tam też stała wystawa zabawek.
Teraz musiałem w te pędy pobiec na rynek do Flechsiga, gdzie przed witryną zebrała się już spora gromadka dzieci. Gdy udało mi się dopchać do samej szyby, ujrzałem jeżdżącą w kółko kolejkę, maszyny parowe i wszystkie te rzeczy, których zawsze sobie życzyłem.
We wspomnianej książce adresowej odnajdujemy również ogłoszenie Flechsiga – asortyment był tam wprawdzie mniej różnorodny, ale – jak wynika z opisu – przypuszczalnie bogatszy jakościowo: artykuły podróżne i sportowe, przyrządy gimnastyczne, artykuły skórzane i drewniane, artykuły gospodarstwa domowego i kuchenne, zabawki.
Sklep Alberta Flechsiga mieścił się w zachowanej kamienicy na wschodniej pierzei rynku.
Teraz jeszcze szybko do Süssa, ale tu było trudniej, bo witryna była zbyt wysoko jak na mój wzrost i zdążywszy ledwie dotknąć nosem szyby, musiałem śpieszyć do domu, gdyż niepunktualność nie była u nas w cenie.
Księgarnia i sklep papierniczy Süssa znajdował się w jednej z najbardziej znanych brzeskich kamieniczek. Witryna nie wydaje się jednak znajdować szczególnie wysoko.
Gdy nadeszła wreszcie wigilia, matka zabrała mnie na nieszpory do kościoła św. Mikołaja, gdzie z wielkim nabożeństwem wysłuchałem opowieści bożonarodzeniowej i dźwięków wielkich organów.
Wielkie organy w kościele św. Mikołaja – przy stole do gry znany niemiecki kompozytor, organista i klawesynista, kantor kościoła św. Mikołaja w Brzegu, Max Drischner.
Gdy wyszliśmy z kościoła, biły wszystkie dzwony w mieście, niebo było czarne, a płatki śniegu opadały na ziemię w świetle lamp. Na ulicach panowała wytłumiona cisza, a za oświetlonymi oknami kamienic przygotowywano obdarowanie i z pewnością wigilijnego karpia. Nie chcę tu opisywać, jak brzeskie rodziny obchodziły wigilię, bo każdy zachował to z pewnością we własnej pamięci. Podarunki były wprawdzie zazwyczaj skromne, ale kazały błyszczeć oczom i sprawiały niekłamaną radość – prezenty darowano i przyjmowano wówczas sercem. Rankiem pierwszego dnia świąt szliśmy odświętnie ubrani zaśnieżoną promenadą – potężne lipy, którymi obsadzono dawne szańce, były pokryte grubymi śnieżnymi czapami, a my stąpaliśmy bezgłośnie po miękkim śnieżnym puchu. „Pijąca dziewczyna” przy promenadzie kryła się niestety przed naszym wzrokiem – zapakowana w słomę i osłonięta drewnianą budą wyczekiwała nadejścia wiosny, z pewnością marznąc, bo w te święta było bardzo zimno.
Ośnieżona parkowa promenada na dawnej widokówce, odręczny dopisek informuje o tym, że chodzi o jeszcze zeszłoroczny śnieg.
Kwietnik z „pijącą dziewczyną“.
Później nadszedł luty z trzaskającymi mrozami i dnie stawały się dłuższe. Powoli zaczęliśmy tęsknić za wiosną i w myślach mknęliśmy już ulicami. Pewnej nocy na Odrze ruszył lód. Kolejna wiosna i kolejne lato stały u drzwi z wszystkimi właściwymi sobie atrakcjami, na które byliśmy już gotowi – z pewnością nie dokuczy nam nuda.
Taka była zima w naszym przepięknym Brzegu.
Zadziwiające, że z drugiego choćby piętra kamienicy na Oławskiej można było dostrzec czepiec śniegu na zalesionej Ślęży.